Premiera w Witkacym

sobota, 24 października 2015
Chyba w każdej czynności, rzeczy, którą się uprawia, ćwiczy, wykonuje, pielęgnuje - przychodzą w końcu momenty nagrody.

Taką nagrodą był dla nas niewątpliwie pobyt w Teatrze Witkacego i możliwość zagrania tam premiery “Uśpionych”. Wyjątkowość samego miejsca, sceny AB, która dosłownie powala klimatem. Każdy zakątek tego miejsca tchnie teatrem, garderoby są jak z bajki, mnóstwo, mnóstwo najprzeróżniejszych rekwizytów w każdym możliwym zakamarku, a z każdym z nich wiąże się jakaś rola, jakaś historia – jakaś realna osoba. Być może się w tym momencie wygłupiam, ale - naprawdę, z całej szczerości mojego serca:ekscytuję się jak pięciolatek. Tam rzeczywistość się zakrzywia, a czas staje się inny, uważny.






Pierwsze dni – ciężkie. Pierwsza premiera – pierwsze koty za płoty. Ciężkie zadanie. Spektakl odebrany (chyba dobrze), bez większych wpadek, ale nie kleił się nam tak jak powinien. Wychodzimy do ukłonów zestresowani, rozluźniamy się nieco dopiero podczas rozmowy z garstką widzów i aktorów Teatru Witkacego, którzy zostali na spotkaniu z nami po spektaklu. Okazuje się, że publiczność w zawodowym teatrze wcale nie taka straszna, jak się nam mogło malować w głowach. Ogólnie: cenne doświadczenie zdobyte, uwagi i pytania głęboko później przez nas dyskutowane, zadanie wykonane. Cenna nauka pokory i zachęta do odwagi. Pewnie pisalibyśmy o tym dniu w dużo mniej krytycznym tonie, gdyby nie to, co wydarzyło się następnego dnia.

A następnego dnia... nie było popadania w samozachwyt! Nie! Nie! Nie! Ale dla takich chwil właśnie robi się to, co się robi! I choć zbliża się druga w nocy, (właśnie wróciliśmy z Zakopanego) jestem jeszcze pełen emocji po spektaklu i mam wielką ochotę opisać ten wyjątkowy drugi wieczór z naszej perspektywy, to... szczegóły zachowujemy dla siebie;) Dość powiedzieć, że czegoś takiego jeszcze nie przeżyłem. I myślę, że żadne z nas.

Warto napisać, że niebagatelną rolę w podniesieniu poziomu naszej energii przed piątkowym występem miało odegranie spektaklu „Jak rozpętałem Bigos” do pustej widowni (prawie), podczas próby, na dwie godziny przed właściwym spektaklem. Ze zwykłych, przypadkowych wygłupów  - nagle, zupełnie spontanicznie, zrodził się odgrzany na szybko Bigos, w całej swej objętości, odegrany z pamięci, bez rekwizytów, z dużą dozą improwizacji. Przypomniały się dawne czasy, przy okazji zaznajomiliśmy ze spektaklem naszych młodszych kolegów, Olka i Malwinkę, którzy niebawem również w Bigosie zagrają. Ale przede wszystkim – wzmocnił się zespół. Ja - zawsze po powrocie z Wrocławia mający problemy z odpowiednim „wyczuciem” grupy (mimo najszczerszych chęci i pomimo godzin nieobecności - nie da się przeskoczyć fizycznej obecności- chlip, chlip), przypomniałem sobie jak to było kiedyś. Jak wspaniale było w tym uczestniczyć na sto procent.

Zaraz po tym zagraliśmy po raz drugi “Uśpionych” w Witkacym. Był to inny spektakl niż dzień wcześniej. Na scenę wyszliśmy razem i wyszliśmy po swoje. 45min magicznej więzi między nami i między publicznością. Udało się zakrzywić czas i przestrzeń.






Niech to, co przeżyliśmy, będzie dla nas przyczynkiem do dalszej, cięższej i solidniejszej pracy. Grupowo i indywidualnie. Na każdym polu. Bez sensu byłoby o tych przeżyciach pisać, gdyby nie miały one każdego z nas poprowadzić jeszcze dalej.

Wszak apetyt rośnie w miarę jedzenia;)  

Dla mnie, osobiście, największą wartością tego wyjazdu będzie to, że przypomniałem sobie, co mnie napędzało do pracy zanim jeszcze trafiłem do szkoły uczącej teatru zawodowego.

Miłość do tego co robię. Miłość do siebie nawzajem.

Ja wiem że to brzmi banalnie.

Ale też wiem, że wy nie wiecie, że my wiemy, że to wcale takie banalne nie jest;)


Krzysiek

0 komentarze:

Prześlij komentarz