za progiem strychu...

Wwieży z kartonu mieszkała królewna.
Księcia czekała jak panna niejedna.
Lecz koń się potknął,
Wieży nie dotknął,
Królewna mała,
Smutna została.

Wszyscy lubimy czytać bajki, ale najbardziej cieszy nas tworzenie nowych opowieści, którymi chcemy się 
z wami podzielić. Nasze opowiadania tworzymy razem, a zarazem osobno, co oznacza, że każda osoba 
z zespołu, uzupełnia historię o kolejne zdania, co najmniej jedno. W ten sposób powstają rozdziały. 

Nasza bajka będzie ukazywać się w środy, zawsze o godz.: 19.00.
Wszystkie rozdziały będą tworzyć całą historię, która powstaje:  Za progiem strychu... 

 ***
Rozdział XVI

Szliśmy dłużej niż wcześniej, a przynajmniej tak mi się wydawało. W ogóle, ta droga była jakaś inna, dziwna. Drzewa były jakieś takie małe, bardziej realne. Przestało mi się to podobać. Nie wiedziałam nawet, czy mogę się odzywać, atmosfera była napięta i dziwna. Bałam się tego, co mnie czeka i wtedy, jakby czytając w moich myślach, Grande Pig wreszcie coś powiedział:
- Dlaczego się nie odzywacie? Mówcie coś! Nudzi mi się! - nalegał.
- Siedź cicho, kontempluję - odpyskował mu kapitan.
Nagle zza drzew, na horyzoncie pojawiła się ogromna, niebieska przestrzeń. W tamtym miejscu, mimo że podobno już wcześniej tam byłam, niebo niczym nie różniło się od morza...

- Joł, co to jest?! - krzyknął Grande Pig
- Już czas... - powiedział zagadkowo kapitan i zaczął biec.
Grande Pig spojrzał na mnie:
- On jest jakiś szurnięty, nie?
Uśmiechnęłam się i popatrzyłam na niego. Czułam jakiś dziwny ucisk w żołądku, jakby faktycznie zaraz miało się coś wydarzyć. Kapitan też to czuł, ale do świni jak zwykle wszystko docierało z lekkim opóźnieniem...
- Co wy tam robicie??!! - wrzasnął kapitan - pospieszcie się, nie uwierzycie, co znalazłem!!!

Czas zaczął mijać jakby dwa razy szybciej. Tak naprawdę każda kolejna sekunda przyprawiała mnie o dreszcze. Dreszcze zdenerwowania, ale nie tylko. Były one też spowodowane tym, że po prostu zaczęło być coraz zimniej.
- Eee, panie! - zawołał zirytowany Grade - spokojnie, po co te krzyki...
- Co spokojnie?! Jak zaraz zobaczysz, to co ja, to też już nie będziesz spokojny!!! - wrzeszczał Kapitan

Zobaczył i od razu zaniemówił: Grande wreszcie przestał gadać! Stał z rozdziawioną gębą, ryjkiem, czy co to tam jest. Nie poruszał się, nie oddychał, patrzył.
- Zdurnieliście do końca?! – nie mogłam już wytrzymać. Podbiegłam natychmiast do nich. – Z wami to normalnie… - ale nie dokończyłam, bo zobaczyłam i ja. 
To było… to było TO! To nazywało się słowem, które powiedziała do mnie Kwadratowa!
- Kapitanie, bo miałam Ci powiedzieć TO, to słowo!
- To powiedz, na co czekasz?
Już, już miałam powiedzieć, gdy nagle w mojej głowie zrobiło się ciemno. Zobaczyłam gdzieś w środku mnie, jak Bogata pakuje swoją słoninę, wyrusza z Twierdzy na sikorczych skrzydłach, jak Mikołaje gnają na świniakach z Rzeźni, jak harcerze płyną na fali oranżadowej rzeki… Wszyscy zmierzali w moją stronę, żeby przeszkodzić mi w wypowiedzeniu TEGO słowa!

Nie mogłam na to pozwolić! Nie wiedziałam jeszcze jak, ale postanowiłam skupić się tak, jak jeszcze nigdy w życiu, żeby Kapitan mógł wreszcie ZOBACZYĆ, co Kwadratowa poleciła mi przekazać.

Stęknęłam z wysiłku. Nie pomogło. W głowie wciąż tańczyło tysiące obrazów, ale wciąż nie pojawiało się tylko to jedno, to, którego wszyscy tak ode mnie oczekiwali…
I zjawiła się w końcu sikora, wielka, ogromna, przesłaniająca cały horyzont, wszystkie zaczarowane rzeki z wodą o smaku oranżady, całe morze z małą wyspą, na której Grande Pig i Kapitan patrzyli właśnie na to…
- Co? – spytała sikora – No powiedz, co?
- Pudło! – odpowiedziałam, zrzucając z siebie ogromny ciężar.
Świat zawirował, zasłona absurdu rozdarła się, a wszystkie głupoty, jakie kiedykolwiek przyszły mi do głowy przemknęły jeszcze raz przez mój umysł. W jednej sekundzie odbyłam spływ tysiącami słodkich rzek, ratowałam się z opresji niegrzecznych Mikołajów, szukałam słoniny dla dokarmienia ogromnej sikorki, przerapowywałam się z rozumną świnią, tańczyłam na dyskotece z obuwianym towarzystwem, śmiałam się z małego pieska za ogrodzeniem z tabliczką GROŹNA BESTIA, słuchałam rad Kwadratowej i patrzyłam razem z wszystkimi tworami wyobraźni na wielką dolinę, pośrodku której, w blasku słońca, w mgle rajskich oparów, stało ono...
***
Ocknęłam się.
Stałam w swoim pokoju, przed szafą, a na moim łóżku spał brat. „Zmęczył się na treningu, biedaczek” – pomyślałam i była to moja pierwsza normalna myśl od… długiego czasu. I czułam się naprawdę, naprawdę normalnie przez długą chwilę, aż zrobiło się nudno i bratu leżącemu na łóżku wyrosły uszy, nos i ogon myszki Micki… Ale to już zupełnie inna bajka...

A co z tą? Przecież musi mieć jakiś morał, prawda?
Każda bajka musi mieć morał...
Chcielibyście wiedzieć, co?
.
.
.
.
.
.
Cóż…
.
.
.
.
.
.
Co?
.
.
.
.
.
.
PUDŁO!!!!!!!
(KONIEC)
*** 
Rozdział XV

Nie zastanawiając się długo nad tą zaskakującą nowiną, wyjęłam telefon i wystukałam numer do Kwadratowej. W słuchawce odezwał się głos:
- Halo? O co chodzi?
- O to małe "co" - nie chodzi! - odpowiedziałam bezmyślnie. Chyba za dużo czasu przebywam z Grande Pigiem i zaczynam się stawać... świnią?! Eee, to niemożliwe... jednak ta myśl nie dawała mi spokoju... musiałam się upewnić, czy aby na pewno nie zamieniam się w świnię. Szybko zerknęłam w stronę kałuży (nie dziwcie się, że tam była, przecież to mój świat) i ku mojemu wielkiemu zdumieniu zobaczyłam, że moja skóra zmienia barwę z odcienia brzoskwiniowego na różowy, a z różowego na czerwony.
- 'O to małe "co" nie chodzi?' - wycedziła Kwadratowa. No tak, czerwień na mojej twarzy wynikała ze wstydu, że odezwałam się tak po świńskiemu do Kwadratowej, która w sumie mogła mi pomóc.

Jednak już po chwili nie byłam wcale pewna tej pomocy, bo nagle usłyszałam wielki wrzask w słuchawce:
-To Ty?!?!? To wszystko twoja wina! Jak mogłeś... - zastanawiałam się, dlaczego Kwadratowa mówi do mnie w formie męskiej, ale odpowiedź na to pytanie uzyskałam szybciej niż myślałam - Grande, ty chamie...! Po tym wszystkim raczysz się jeszcze do mnie odzywać!?!?!?
- Ale proszę pani... - niepewnie odważyłam się przerwać ten hałas - to ja...
- Wiem przecież!!!! - krzyknęła Kwadratowa - Ale on tam przecież z tobą jest... że też ty zawsze musisz znajdować sobie takie... no właśnie... takie towarzystwo!

Postanowiłam zmienić temat, bo ten do niczego nie prowadził:
- Podobno pani może mi pomóc...
- A mogę, mogę. Ja bardzo wiele mogę. Pozostaje pytanie, czy tego chcesz - Kwadratowa powiedziała to tak, jak gdyby jej wcześniejsze wyrzuty w stosunku do mnie czy Grande Piga nie miały już żadnego znaczenia.

Nie, nie po to pływałam tysiąc razy w oranżadowych rzekach i przeszłam tę dziwaczną krainę wzdłuż i wszerz, żeby teraz, kiedy wreszcie mogę się dowiedzieć o co tu chodzi, powiedzieć: „nie, dziękuję bardzo”.

- Zastanów się, czy NAPRAWDĘ chcesz… - powiedziała Kobieta – Kwadrat z jakąś dziwną, niepokojącą i tajemniczą, a jednocześnie lekko kpiącą nutką w głosie.
- Chcę... - odpowiedziałam z niepewnością i lekko trzęsącym się głosem, bo przecież nie wiedziałam, co może się zaraz wydarzyć, ale nie mogłam przecież nie chcieć, bo bardzo chciałam...
- W takim razie, posłuchaj mnie teraz uważnie. Pójdziesz w stronę rzeźni i jeszcze dalej tak, żeby dojść do morza, tak, tego morza. Jeżeli będzie tam kapitan, powiesz mu tylko jedno słowo. Pamiętaj, tylko jedno słowo.
- Ale jakie to słowo?! - zapytałam zbulwersowana, bo przecież, w czym jakieś jedno głupie słowo mogłoby mi pomóc. Poza tym kapitan stał tuż obok mnie i ta Kwadratowa chyba o tym nie wiedziała. Dziwne, ale nie będę jej tego mówić, bo pewnie wymyśli dla mnie jakieś inne głupie zadanie... - jakie to słowo? - powtórzyłam.

Kwadraciara wtedy wyszeptała prosto do słuchawki tak dziwne słowo, że ciężko mi było je powtórzyć, a co dopiero zapamiętać. Przez cały czas pytałam: 'co?', a ona wtedy znowu zniżała głos i tym samym tonem powtarzała to głupie słowo i chyba tak jeszcze z osiem razy.

- Nie możesz mi wysłać smsa z tym słowem? - spytałam wreszcie.
- Nie. MUSISZ je zapamiętać i powtórzyć kapitanowi, właśnie o to w tym wszystkim chodzi.
- No dobra, a co jeżeli on stoi obok mnie? Może przekażę ci słuchawkę i ty mu to powiedz, co? - Kwadratowa nagle się rozłączyła... mogłam jej nie mówić...

Spojrzałam na kapitana i Grande Piga, który jak gdyby nigdy nic chodził w kółko i deklamował niczym Hamlet:
- CHCĘ BAŃKI MYDLANE, CHCĘ DUŻO BANIEK.. a jak mi ich nie załatwisz - to nie wracaj... - powtarzała świnia.
- Dobrze się czujesz? - spytałam - Rozmawiam z twoją byłą, a ty chcesz baniek mydlanych? Co za ludzie... - Grande Pig spojrzał na mnie szyderczo.
- Chciałaś raczej powiedzieć: co za świnie - odpowiedział - Kwadratowa mówiła coś o mnie? Że chce wrócić, że za mną tęskni... lub coś w tym stylu, joł?
- Młodzi - kapitan zaśmiał się...
- Po co ci te bańki? - spytałam i spojrzałam na Grande Piga, ale on tylko wzruszył ramionami - nieważne.

Miałam już tego dość... myślałam, że to wszystko zmierza ku końcowi i jakoś się rozwiąże, ale nic na to nie wskazywało. Czas mijał, ale nie odgrywał żadnej roli, bo nikogo zupełnie nie obchodził.

- Dziewczę... - odezwał się kapitan - proponuję wrócić nad morze... może znajdziemy jakiś nowy statek, co?
- Joł! Statek! Będę marynarzem! - krzyknęła świnia.
- To jest jakiś plan - odparłam zrezygnowana.
- Pirek - zagwizdał kapitan na wciąż leżącego psa w jaskini - do nogi piesku, biedny Piruś leży tutaj tak ładnie... dobry piesek, dobry piesek... AUĆ!!! Przestań mnie gryźć! - krzyknął - Po co ja go biorę? - pytał się kapitan - no ale przecież go tutaj nie zostawię... - Kapitan był dość przerażony, ale ostatecznie zapiął pieskowi smycz do obroży i... ruszyliśmy... nieustraszeni, trzej bohaterowie: ja, świnia i kapitan z małym pieskiem... na smyczy. 

(C.D.N.)

 ***
Rozdział XIV

Zmęczona już tym wszystkim, bezsilnie usiadłam przed wygryzioną dziurą.
- Wojna? Jaka zaś wojna? - myślałam. Zapach wieprzowiny unosił się w powietrzu, delikatnie mieszając się ze świeżym powietrzem napływającym z nowo otwartej przestrzeni. Gdy wyjrzałam przez otwór, na kilka sekund oślepiło mnie przerażająco jasne światło. To było słońce. Prawdziwe słońce, takie które zawsze obserwowałam z ziemi, paląca się kula, dzięki której możemy żyć, która daje nam ciepło. Najprawdziwsze słońce! Uśmiechnęłam się do siebie i wyszłam z jaskini. Zobaczyłam wtedy całe moje miasto... z góry. Wtedy zdałam sobie sprawę, że jestem w świecie fantazji, bo to co widziałam na dole było przecież najprawdziwsze z najprawdziwszych! Sama wyobrażałam sobie gdzie jestem w danej chwili i co mnie spotyka poprzez moje myśli, pragnienia, marzenia. Jestem ponad wszystkim, ponieważ marząc, potrafię przenieść się w krainę absurdów. Patrzyłam tak na to miasto przyglądając się ludziom, którzy wciąż gdzieś pędzili i poczułam się bezpieczna. Wcześniej bałam się, ale dotarło do mnie, że przecież żaden osobnik będący wytworem mojej wyobraźni nie może zrobić mi nic złego... A może to już najwyższy czas by w końcu wrócić do domu?

Ale jakoś nie mogłam tak po prostu wrócić, zostawiając Kapitana i Grande Piga jak jakaś... ostatnia świnia. Skoro ten świat tak naprawdę zależał ode mnie, to musiałam im pomóc, "dowyobrazić" dla nich szczęśliwe zakończenie. Albo nieszczęśliwe... Ale przynajmniej takie, które dałoby mi dużo zabawy.

- Hej, dziewczę... nad czym ty tak rozmyślasz, co? Zakochałaś się może? - przerwał mi kapitan. Zaczerwieniłam się tak mocno, że wszyscy to zobaczyli.
- Nie, nie... ja po prostu zastanawiam się, czy wszystko zawsze musi się kończyć wojną? Dlaczego co jakiś czas musi się wszystko psuć? - Grande Pig spojrzał na mnie ze zmartwioną minę, a kapitan od niechcenia podrapał się po tyłku - Nie mam ochoty walczyć, a później naprawiać wszystko to co zniszczę, albo co gorsza, szukać jakiegoś innego miejsca, w którym mogłabym znów poczuć się dobrze. Chciałabym, żeby radość trwała wiecznie... a ciocia Lonia przestała już nucić swoją kołysankę...
Kapitan przestał się drapać:
- Naprawdę tego chcesz? – zapytał, śmiejąc się jak wtedy, gdy mówił mi o słoninie i Africe podczas naszego pierwszego spotkania – Tego chcesz? Skoro w twojej wyobraźni…hi!hi!... panuje taki bałagan?
- A co, uważasz że nie potrafię wyobrazić sobie niczego co będzie, proste, stabilne, normalne i nie będzie się od razu psuło? - zapytałam buntowniczo - Oczywiście, że mogę, zobacz tylko!!!

Wytężyłam cały swój umysł, skupiłam się tak mocno, jak nigdy dotąd. I… nic! To, o czym myślałam przestało się stawać rzeczywiste!

- Widzisz, jednak głupiutka ty jesteś… - powiedział z politowaniem Kapitan – Zupełnie nic nie rozumiesz, dziewczę.

Ale ja już wiedziałam… Tylko podświadome myśli mogły się urealnić. A gdy próbowałam je kontrolować, stawały się w pełni świadome. Czyli, tak naprawdę nie mogę świadomie zapanować nad tym światem? Przecież tworzy go moja wyobraźnia!

- To co mam zrobić, żeby było tak, jak chcę? - zapytałam z nadzieją.
- Widzisz... - westchnął kapitan - nie wszystko zawsze musi iść po twojej myśli. Zupełnie jak w realnym życiu.
- A co ty, wymyślony przez moją podświadomość, dziwaczny, podstarzały kapitanie, możesz wiedzieć o prawdziwym życiu?! - oburzyłam się.

Kapitan spojrzał na mnie, jakby miał jakąś tajemnicę, o której nie chce z nikim rozmawiać i w jednym momencie zrobił się czerwony jak wielki, dorodny burak. Później odwrócił się i chciał chyba szybko odejść, jak gdyby nigdy nic (ciekawe dokąd?), ale zatrzymałam go. 
- Wyjaśnisz mi, o co w tym wszystkim chodzi? - spytałam go z nadzieją.
Kapitan uspokoił się i popatrzył na mnie troskliwym wzrokiem. Powiedział:
- Na to pytanie musisz sama znaleźć odpowiedź.
- Co ty wiesz! - krzyknęłam ze zrezygnowaniem.
- Słuchaj, dziewczę, dostaniesz tylko jedną podpowiedź: nic w tym świecie nie jest przypadkowe, każdy z nas jest tutaj kimś bardzo ważnym... Pamiętasz jeszcze Sikorkę, którą uważałaś za skrzeczącą zołzę? Poszukaj nas w swoim "prawdziwym świecie", a wtedy zrozumiesz wszystko... i wiesz co, rozwydrzone dziewczę? Lubię cię, nawet bardzo, więc radzę ci, poukładaj swoje myśli, bo póki co, twoje drugie imię to Destrukcja, a to prowadzi nas tylko do jednego...
- Do czego? - zapytał głupawo Grande Pig.
- ... do krainy w Dorosłość-Ponad-Wszystko, gdzie nie starasz się naprawiać rzeczy tylko wymieniasz na nowsze, gdzie masz dużo czasu, ale go nie wykorzystujesz w pełni, gdzie... wiesz co, dziewczę? Nie słuchaj tego, odwróć się i idź w swoją stronę, bo masz naprawdę fajną głowę...

To wszystko dało mi wiele do myślenia... Fajną głowę? Co to w ogóle znaczy?... Może te wszystkie moje podróże i problemy z wyobraźnią są oznaką mojej podświadomej, desperackiej walki z dorastaniem? Czyli wynika z tego, że wcale nie chcę dorosnąć, a te wszystkie postaci... znajdują swoje odpowiedniki w realnym świecie?! Może to jakieś moje zapomniane i popsute dziecięce fantazje?...

- A dajcie mi żyć, kretyni! - krzyknęłam - Nie chcę słuchać tego psychologicznego bełkotu od człowieka, który całe swoje życie spędza na morzu w samotności, bo nie ma załogi, i jakiejś świni! Czy wy już do reszty powariowaliście... co ja mam do cholery zrobić, co? Jestem tutaj od jakiegoś czasu i nie wiem nic... kompletnie nic... co mam ze sobą zrobić? Gdzie mam iść?
- Może skorzystaj z tego numeru do Kwadratowej... - jęknął Grande Pig - Masz go w kieszeni.
- CO!!?? - odruchowo zaczęłam przeszukiwać swoje kieszenie, do których faktycznie jakiś czas temu wsadziłam ten świstek z numerem i narysowanym kwadratem. Tylko, że brakowało mi dwóch ostatnich cyfr. Spojrzałam na Grande Piga.
- ...2-0 - powiedział Grande Pig.
- Skąd o tym wiesz? - spytałam.
- Ach... nie pytaj... Kwadratowa to moja była... heh...

(C.D.N.)

***
Rozdział XIII


Niestety nie usłyszałam już końca zdania, bo idąc patrzyłam na prosiaka, a nie pod nogi, i tak oto poślizgnęłam się na... słoninie. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że ściany lochu są zrobione ze słoniny! Tak... ze wszystkich stron otaczały nas płaty śmierdzącej skóry.
- To barbarzyństwo!!! - krzyknął Grande Pig - Bogata Pani ma tu jakąś wytwórnię mięsa. Ej mała, mówiłaś, że jesteś wegetarianką...
- Taaa... i co z tego? - spytałam zatykając nos z obrzydzenia.
- To, że powinniśmy zorganizować jakąś akcję w stylu: zabijanie świń jest niehumanitarne!  - wypalił wieprz - precz z oddawaniem Bogatej słoniny! Precz z kapitalizmem i supermarketami! Precz z komercjalizacją! Precz ... - zatkałam mu usta.
- Ciiiiii... zamknij się, do cholery - wycedziłam przez zęby - bo... skoro ściany, sufit i podłoga są ze słoniny, to znaczy, że są mięciutkie jak twój zad, a to znaczy , że... kumasz czaczę? - Grande Pig spiorunował mnie wzrokiem.
- No, wysłówże się w końcu dziewczyno! Czasami gadasz jakbyś była walnięta! Powiedzże wprost, o co ci chodzi! - wrzasnął na mnie zdenerwowany prosiak czerwieniąc się bardziej niż zwykle. Chyba bardzo się wkurzył. - Masz na myśli, że ściany są zrobione z mojego tyłka??! - zapytał głupkowato. O matko! Co za głupek! ... Z kim ja mam do czynienia?!
- Nie, ty przygłupia kupko prosiego mięska! Mam na myśli, że ... twój tyłek został zrobiony z moich ścian... - ironicznie zażartowałam, ale ten Grande Pig chyba tego nie zrozumiał... Chwilę później obserwowałam jak zdezorientowana świnia wącha swoje pośladki i porównuje swój zapach ze ścianami lochu. Niby taki inteligencik, a teraz zachowuje się jak skończony pajac. Jedyne co w takiej sytuacji przychodziło mi do głowy to... i do końca nie wiedziałam, czy aby na pewno powinnam to zrobić, ale postanowiłam zaryzykować:
- Słuchaj no, Grande Pig, sprawa się ma tak. Wiesz zapewne co się robi ze świnkami i do czego zwykle służą, nie? Nie chcę cię namawiać do kanibalizmu i w ogóle, ale może byśmy się, no wiesz, przegryźli przez tę ścianę na jakieś „zewnątrz”?
- Zwariowałaś, wariatko?! – wrzasnął Grande.
- A masz lepszy pomysł?

No i postanowiliśmy spróbować. Już, już miałam ugryźć ścianę, gdy nagle… zachrumkała! Jak najprawdziwsza świnia!
- Nie będę konsumował moich współplemieńców!!! Odmawiam wykonania zadania - szybko opamiętał się Grande Pig – A poza tym, tych wielkich świńskich tyłków za cholerę nie da się przegryźć! To co teraz?! Mam zginąć w świńskich tyłkach? To najbardziej haniebna śmierć, jaką świnia może sobie tylko wyobrazić!
- A może wykorzystamy fakt, że to nie ściana jest zrobiona z twojego tyłka, ale że to twój tyłek jest zrobiony ze ściany? – zapytałam, czując że rozwiązałam zagadkę wszechświata!
- Skończ już z tymi żartami, które nikogo nie bawią! - wybuchnęła świnka.
- No to co robimy? - spytałam bezradnie i zaraz usłyszałam mlaskanie psa, jakby jadł mięso po drugiej stronie... i niedługo potem, w ścianie zaczęła się robić coraz większa dziura, a przez nią wlazł malutki piesek, a tuż za nim kapitan, który trzymał go na smyczy w bezpiecznej odległości.

Nagle rozwścieczony pies rzucił się na mojego kumpla - Grande Piga i zaczął go szarpać. Kapitan bezsilnie próbował go odciągnąć.
- Piekielna bestio!!! - darł się kapitan. Był cały blady i trochę się trząsł.
- Oż, ty! Zostaw go! - krzyknęłam i w przypływie złości kopnęłam małe, szamoczące się ciałko z nóżką Grande Piga. Nigdy nie podejrzewałam się o posiadanie w sobie dużych pokładów agresji i zawsze lubiłam zwierzęta, szczególnie takie małe. Jednak w tym przypadku okazało się to bez znaczenia, bo kopnęłam Pirka tak mocno, że z głuchym plaskiem wylądował na słoninowej ścianie. Bezwładnie osunął się na ziemię i tam, zastygły leżał.
- O Matko... - Kapitan z nerwów puścił smycz. Wszyscy popatrzyliśmy na małą bestię, która po chwili ocknęła się i nie wiedząc co się z nią stało, zaczęła biegać bez żadnego ładu i składu.
- Piruś... - westchnął kapitan, aż wreszcie piesek znowu uderzył o słoninową ścianę i po raz kolejny wylądował na podłodze zastygły.

Zastygły, zastygły, zastygły... bezustannie obijało mi się w głowie to słowo. Zastygłe! Tak! Te świńskie zady są zastygłe, jak je podgrzeje to się przecież roztopią! No chyba, że w tej dzikiej jaskini nie obowiązują takie prawa???

Kapitan popatrzył się na mnie z poirytowaniem:
- Co ty chcesz roztapiać? Nie widzisz, że Pirek przegryzł wam przejście?! Mówiłem ci, że Bogata Pani nie ma o jeść, a ty oczywiście mnie nie słuchałaś... Teraz wszyscy znaleźliśmy się w niezłych tarapatach... będzie wojna... oj oj oj oj... będzie wojna, dziewczę! BĘDZIE WOJNA!

(C.D.N.)

  ***
Rozdział XII
 
Grande-Pig, wytrzyj swoje wymiociny z moich pantofli! - wrzasnęła Bogata Pani.
- Ależ Najmiłościwsza Bogata Pani, przepraszam... ja nie chciałem, ja nie chciałem! - Grande Pig łasił się u jej nóg z chusteczką.
- Milcz! Nie mam ochoty słuchać twoich żałosnych wyjaśnień! - krzyknęła Bogata i spojrzała na mnie, a ja smażyłam się na rożnie jak to mięso u cioci Loni... Usłyszałam jedno krótkie słowo:
- Słonina.

Bogata stanęła przede mną, zasłaniając swoim ciałem słońce o oblewając mnie cieniem. Z tej perspektywy naprawdę wyglądała jak Wielka Pani. Nie dokuczał jej upał, ponieważ miała na sobie grube, brązowe palto. Wyglądała jak modelka z billboardu puszystej pani, która reklamuje najnowszą kolekcję zimową, z tą małą różnicą, że zamiast głowy wystawał jej z płaszcza ogromny ptasi łeb.

- Słonina. - powtórzyła. Jej głos był miękki i śpiewny, mieścił się w granicach normalnego kobiecego altu. Zapadła krótka chwila ciszy, a mi zrobiło się naprawdę gorąco… W mojej głowie zaczęły pojawiać się powykrzywiane obrazy. Widziałam słoninę, słyszałam ją, niemalże czułam ją leżącą obok mnie, a potem nawet pływającą wraz ze mną w rosole. Wydawało mi się, że razem płyniemy lawirując między ostrymi skałami z pietruszki i marchewki, że razem walczymy z kłębiącą się cebulą i omijamy łapczywą gardziel chochli. Wirowałam, coraz szybciej i szybciej, wszystkie obrazy zlewały się w jeden kolorowy wir, który w końcu stał się rzeczywisty i jednym gwałtownym ruchem wylał się z mojej głowy, zatańczył w garnku i... wylaliśmy się wprost na dopiero co oczyszczone buty Bogatej.

- O nie, koleżanko, tego już za wiele! - powiedziała czerwieniąc się ze złości i jednym potężnym kopnięciem nogi pozbyła się wiru, który wylądował na drzewie... Rzecz jasna wraz ze mną..
- Co teraz ze mną będzie? - przestraszona wyprostowałam skrzywiony od uderzenia nos i skuliłam się w kłębek, żeby nie widzieć choć przez chwilę tych wszystkich dziwności jakie mnie otaczały od pewnego czasu. Czekałam na wyrok. Bogata babka zmierzała w moją stronę i nieustannie kłapała swoim dziobem.
- Czemu ona jest taka agresywna? Może jest jakiś sposób na nią?
- Tutaj panują MOJE zasady! - krzyknęła - Rozumiesz?!?! Nikt nigdy mnie tak nie potraktował jak ty! Twoje zachowanie jest absurdalne, ale nie martw się, bo już tutaj miejsca dłużej nie zagrzejesz!!!!! - kobieta tak krzyczała, że aż resztki obiadu z jej dziobu wylądowały na moim welurowym sweterku. Pomyślałam, że to dobra okazja by zbadać i w końcu dowiedzieć się czym jest ta słonina, którą Bogata Pani tak pożądała. Wyciągnęłam chusteczkę i niczym tajny agent zawinęłam w nią kawałek zmielonego pokarmu. Później dyskretnie schowałam ją do kieszeni, bo gdyby Bogata zobaczyła, że zabieram coś, co należy do niej, zapewne nie uszłabym z życiem, a przynajmniej bez uszczerbku na zdrowiu. Po tajnej akcji chciałam odejść stamtąd jak najszybciej, żeby zbadać to, co posiadam, więc zaczęłam się oddalać od niej, ale zaraz usłyszałam za plecami głośne, stanowcze i jeszcze niższe niż wcześniej:  - A dokąd się wybierasz? Jeszcze z Tobą nie skończyłam!

I wtedy stało się to, czego najbardziej nie lubię. Dostałam napadu czułości. Wrogie nastawienie Bogatej wobec mnie uruchomiło we mnie takie pokłady miłości, że rzuciłam się na nią z uściskami. To było tak głupie zachowanie, że zaskoczyło nie tylko ją, ale również mnie samą. Nie potrafię przytulać takich dziwnych zwierząt, bo nie mam wprawy, dlatego zrobiłam to tak niezgrabnie, że moja prawa ręka utknęła w czymś miękkim i ciepłym. Tak! To była super głęboka kieszeń płaszcza Bogatej.

Bogata spojrzała na mnie wzrokiem: co to ma znaczyć, do diabła?, a ja za to chciałam szybko wytłumaczyć się czymś w rodzaju: a tak sobie spaceruję i stanęłaś mi drodze, ale na twarzy puszystej wymalowała się furia, a z jej dzioba zaczęła buchać piana. Nie miałam pojęcia o co znowu się tak wkurza, gdy nagle poczułam na prawej nodze łaskotanie. Tak. Gorzej już być NIE MOGŁO! Z mojej kieszeni, do której zwinęłam w chusteczkę przetrawione żarcie tej tyranki, teraz dyndał różowiutki ogonek wieprza!

Ten widok spowodował, że już całkiem nie wiedziałam co się wokół mnie dzieje. Przerażona zemdlałam. Straciłam przytomność na mniej więcej dwie godziny, a gdy już się ocknęłam, zorientowałam się, iż jestem w zupełnie innym miejscu niż w tym, kiedy ostatnio miałam otwarte oczy. Teraz było ciemno, zbyt ciemno...

Znalazłam się w jakimś przerażającym lochu i leżałam na warstwie siana. Muszę wydostać się stąd! Nic nie widziałam, ale moje zmysły były nadzwyczajnie wyostrzone. Słyszałam każdy dźwięk i czułam każdy zapach. Były tam jakieś zwierzęta, z pewnością szczury, które biegały obok mnie i przeraźliwie piszczały.

Pod nogami znalazłam pochodnię, ale wciąż nie miałam żadnego krzesiwa. Szłam, szłam i szłam, aż w końcu dostrzegłam malutki promień światła i zaczęłam do niego biec... aż zupełnie niespodziewanie, podłoga stałą się ścianą, a światło, które wcześniej widziałam nagle znalazło się na suficie. No fantastycznie, lepiej nie mogłam trafić - to jakieś antygrawitacyjne lochy bez wyjścia! Mogę się założyć, że należą do Bogatej, na pewno trzyma w nich swoją słoninę. Właśnie, słonina!!! Przerażona sięgnęłam do kieszeni i odetchnęłam z ulgą, nadal był tam kawałek jedzenia zawinięty w chusteczkę. Już myślałam, że to on zamienił się w świński ogonek, który wystawał z mojej kieszeni, ale chyba jednak nie... Zwłaszcza że po chwili usłyszałam przerażające chrumkanie, dobiegające z mojej drugiej kieszeni, patrzę, a tu mały, różowiutki prosiak wielkości chomika.

Wpatrywałam się w niego, a on we mnie i coś mną wstrząsnęło. Ten naszyjnik z $. Grande Pig?!!
- Pst... nie wpatruj się we mnie, tylko szukaj wyjścia, mała! Musimy się stąd wydostać, zanim przyjdzie Bogata i nas...

(C.D.N.)

***

Rozdzał XI

... bo usłyszeliśmy huk, a potem ciszę. Spojrzałam na wieprza:
- Nieeeeee, o nie nie nieee... litości! - krzyczał przerażony.
- Hej, wieprzu! Uspokój się, bo cię zjem! - zawołałam i popatrzyłam na niego z trwogą - Bez paniki... - dodałam spokojnie. 

Świniak łypnął na mnie i zakwikał:
- Oooo, laska, nie! Tak nie będzie. Zaraz wracam! – po czym rzucił się ku najbliższej kępie krzaków. Co on tam robi do diaska, mam go już serdecznie dość. Po chwili wrócił... w czapce New York, a na szyi miał zawieszony złoty łańcuch z symbolem $ na tłustym karku.

Jestem Samiec Wielkie Ś. !
Żaden tam spasiony wieprz!
Do rapera Grande Pig
Respekt masz mieć very big!

Jestem dancer w Świniak-clubie!
Forsę i całusy grabię!
Laski szczypią mnie w ogonek
Świni-kinga mam koronę!

Co, nie lecisz na mój bajer?
Co? Że niby jestem frajer?
Łaski bez, mnie to nie dziwi
Że się na me wdzięki krzywisz

Sam ci bejbe, powiem nynie
Że gustuję w wieprzowinie!
I choćbyś się do mnie wpraszała
To byś za nic nie pocałowała!

Nie masz, mała, na co czekać!
Nie dam ryjka dla człowieka!
Choć tym rasa wasza słynie,
Że te ludzie… to są świnie!

Joł!

- Ej ty! - krzyknęłam - Ej joł Grande Pig! Posłuchaj tego:

    Świnia - wieprz chce mnie całować
    Mam ochotę gdzieś się schować,
    albo chociaż zwymiotować.

    Jestem wegetarianką-showmanką
    Mięs nie jadam, nie przepadam,
    Więc ty Grande Pig-Big
    Zjeżdżaj z mojej drogi w mig!

Wieprz zmierzył mnie pogardliwym wzrokiem i zaczął znowu rymować... tym razem w innym języku:

Your rhymes ARE REALLY WEAK,
sorry watch out cause,
you're not a chick
I think we both have THE FLOW,
but when I'm sayin' this,
you can feel LOOOOOOOOOW.
I know my english is very bad
but I can get
your face into the sand.
It's time to stop that war
so be easy and CHILLOUT
OHH it wasn't war
it was freestyle!

-Hahahahha - roześmiał się świniak... Angielska końcówka trochę mu się rozjechała, ale to nie zmieniało faktu, że sprawiał wrażenie niezłego fristajlowca. Był taki pewny siebie i widać było, że spodobała mu się ta zabawa, ale ja chciałam już się wycofać.

Co się ze mną dzieję? Rapuję z wieprzem i nie potrafię go spławić. Patrzy na mnie i oczekuje mojej riposty... miałam już dość, więc postanowiłam go zapędzić z powrotem do rzeźni i pozbyć się tej niepotrzebnej, żywej kupy mięsa, której gadanina doprowadzała mnie do wariacji. Niestety nie udało mi się, bo oboje się zablokowaliśmy w grze w której dopóki ja mu nie odpowiedziałam na zaczepkę, on nie mógł się odezwać. Zamilkłam.

Na szczęście moje nic-niemówienie okazało się w tym przypadku super-mocą, bo w ten sposób go uwięziłam. Usiadłam więc i zasnęłam. 

Śniło mi się, że wsadziłam Grande Piga do wielkiego garnka z osoloną wodą i obrzuciłam go pietruszką, marchewką i przyprawami, dorzucając przy tym drewna do ognia. Nie wiedziałam tylko, że podczas snu nad moją głową pojawiła się burzowa chmura, w której Grande Pig mógł oglądać mój sen. 

Nagle obudził mnie swąd dymu i gotowanej pietruszki. Cholera jasna! Kiedy śniłam o gotowaniu Grande Pig, on zrobił ze mną to samo, tyle że na serio! Pode mną już iskrzył się mały ogień, a ja byłam przywiązana do rożna napędzanego przez małego chomika. Robiło się coraz cieplej i już czułam na swoim czole pierwsze krople potu...

A może ten pot ugasi ognisko? ... Chyba jednak nie. Ogień nadal płonął, a ja wciąż nie wiedziałam co zrobić, więc zaczęłam dmuchać. Dmuchałam, dmuchałam, ale moje podmuchy działały jak miechy w kuźni. Muszę coś zrobić, bo Grande Pig chce mnie ugotować! 

A może za chwilę zjawi się jakiś super bohaterski i odważny Ratownik Ludzi Przywiązanych Do Czegoś Nad Ogniem? Ale kim on niby mógłby być? Na wir nie ma co liczyć, na Kwadratową Kobietę raczej też nie... Spanikowałam i zaczęłam śpiewać w tym kotle:

    Gruba świnia Grande Pig,
    ugotować chce mnie w mig.
    Jejku, jejku, och nie, nie!
    Jakże świni boję się!

Grande Pig zzieleniał od moich fałszów, bo chomik zasuwał na swojej maszynie z prędkością większą od światła, co spowodowało zagięcie przestrzeni dookoła, w wyniku czego łagodnie mówiąc zdeformował się mój głos. Śpiewałam więc jeszcze głośniej, a świnia robiła się przez to coraz bardziej zielona i wciąż zieleniała zieleniejąc, aż wreszcie stała się zieleńsza od najzieleńszej trawy.

W końcu Grande Pig zwymiotował wprost na... but Wielkiej Bogatej Pani... 
(C.D.N.) 


  ***



Rozdział X

Nie wiedziałam co zrobić... Instynkt podpowiadał mi, że życie kapitana jest w moich rękach (właściwie to w rękach Sztormu, ale to jednak ode mnie zależy, czy kapitan przeżyje).

- Zadaj pytanie dziewucho! Albo ten bałwan morski zginie w mojej paszczy! - wrzasnął złowieszczo Sztorm. Zaczęłam marszczyć intensywnie czoło, myśląc; co by tu powiedzieć, żeby Sztorm go wypuścił? Myśl, myśl!... W końcu wypaliłam:
- Panie Kapitanie, czy ma pan... psa??!...
Oboje wytrzeszczyli na mnie oczy. No co, to było jedyne co mi wtedy przyszło do głowy. Po krótkim namyśle kapitan odpowiedział na moje pytanie:
-Tak, mam! Jest pod pokładem, a przynajmniej jeszcze 40 lat temu tam był... Pirek się nazywa... - to co się później stało wprawiło mnie w totalne osłupienie, bo Sztorm wypuścił Kapitana i jakby wystraszony zaczął się cofać jąkając:
 -TYLKO NIE P...pIES Pi-pi-pi-rek... B...B...b...bŁAGAM, P...pOZWÓLCIE MI ODEJŚĆ - I rozpłynął się w falach morza...

Dlaczego Sztorm - tak wielki i postawny mężczyzna boi się psa, którego zapewne mógłby jednym ruchem pochłonąć? Co to za pies, którego wystraszył się potężny Sztorm?
- Kapitanie, dlaczego on się tak przestraszył psa? – spytałam.
- Ha! – brodacz dumnie wypiął pierś! - Bo mój pies, to nie taki zwykły pies! To krwiożerczy Pirek! Każdy się go boi.
- To dlaczego wcześniej nie postraszył pan psem tego złego zbója?
- Bo boję się tego psa... bardziej niż tego Sztormu – odpowiedział Kapitan z całą powagą i szczerością, na jakie było stać jego nieokiełznaną osobę.
- Pirek…? To niezbyt przerażające imię. A dlaczego trzyma go pan pod pokładem od czterdziestu lat?
- Bo przecież nie na pokładzie, nie?! – Kapitan znów podniósł głos i zrobił się czerwony, jak zawsze, kiedy uważał, że zadaję głupie pytania - Zawrzyj szczęki, dziewucho! I chwyć mnie za rękę!
 - Co?!
 - Chwyć mnie za rękę!
 - Po co?
 - Nie dyskutuj! Za chwilę… - nie dokończył.

Poczułam jak w szybkim chwycie wpił palce w moje ramię, a później cały świat zawirował. Znienacka uderzyła nas potężna fala i wciąż czując bolesny uścisk Kapitana, znalazłam się w toni. Zachłysnęłam się. Poczułam w ustach znajomy słodki smak. Kolejny raz w ciągu ostatnich dni (godzin? sekund?) pomyślałam, że już po mnie.

Później otworzyłam oczy. Leżałam na piaszczystej plaży, świeciło na mnie słońce. Obok siedział kapitan.
- Mocno w nas przywaliło – stwierdził – Że też ty w ogóle nad tym nie panujesz…
Podniosłam się, czując ból w otępiałej głowie. Włosy miałam jeszcze wilgotne od oranżady.
- Nad czym? Nad wirami? - pytałam, krzywiąc się. – Jak mam nad tym zapanować? Przecież ja tego nie wymyślam!
Kapitan chyba mnie nie słuchał, bo popatrzył się tylko w moje oczy i powiedział bardzo spokojnie:
- Zabrało mi statek...
Smutek z jakim to powiedział, zamknął mi usta. Choć nic nie rozumiałam, poczułam wyrzuty sumienia.
- Musisz się stąd wynieść, mała. Nie panujesz nad wyobraźnią, wyrządziłaś mi szkodę.  Załatw sprawę z Bogatą i zmykaj. Patrz tam! - wskazał ręką w stronę lądu. Obok dróżki prowadzącej w ogromny równikowy las stał szyld ze strzałką i olbrzymim napisem wymalowanym czerwoną farbą:

MIĘSNY 2km

Nie miałam dokąd pójść, więc Mięsny 2km stał się moim nowym kierunkiem. Byłam trochę ciekawa co może kryć się pod tym napisem, aż dotarłam do... rzeźni.

Gdy tylko weszłam do środka, poczułam się, jakbym bezprawnie wtargnęła do innego świata. Setki setek świniakowych ciałek zwisało z kryształowych haków. Każde ciałko było podpisane. A to: Ciałko z Krainy Wiecznego Mrozu, z drugiej strony dyndało zaś: Ciałko, które leżało obok świeżego orzecha kokosowego, obok którego radośnie wisiało: Ciałko o wiecznie uśmiechniętym ryjku.

Patrzyłam na te ciałka i pomyślałam o przejściu na wegetarianizm. Ale co ja tu w ogóle robię? Może dowiem się czegoś na zapleczu? W końcu wysłał mnie tu sam kapitan.

Ku mojemu zdziwieniu spotkałam tam kwadratową kobietę, która gdy tylko mnie zobaczyła, zaczęła mi opowiadać z niewiadomo jakich przyczyn o transporcie mięsa, połączeniu  rzeźni ze sklepem mięsnym i... historii rzeźni. Okazało się, że kiedy ktoś wynosił mięso na zewnątrz, ono ożywało. Pomyślałam, że kobieta-kwadrat mnie bajeruje, bo mam taką zasadę, że nie ufam niczemu co ma kwadratową głowę, więc olałam jej ostrzeżenia, kupiłam wieprza, wzięłam pod pachę i ruszyłam szukać Bogatej.

Ale co się zaczęło dziać gdy wyszłam! Wieprz ożył! Stanął przy mnie i zawołał:

- Mama! - jako, że jestem twardą kobietą, nie rozczuliło mnie to w ogóle, ale nagle zobaczyłam wychodzącą grupę mikołajów-pasterzy i każdy z nich miał wokół siebie dość pokaźne stadko świń. Okazało się, że oni też próbowali dostarczyć Bogatej słoninę, ale kiedy tylko wieprze odezwały się do nich, poczuli tak olbrzymi instynkt macierzyński, że postanowili nie oddawać biednych świniątek tej strasznej kobiecie.

 - Cholera no!- krzyknęłam - kłamcy, wszędzie kłamcy! Kim Wy wszyscy jesteście?! - umowa była dla mnie jasna - dostarczyć słoninę Bogatej Pani! Mikołaje natomiast razem ze świniami okazały się bandą oszustów. Przecież Bogatej i tak prędzej czy później trzeba będzie dostarczyć tę cholerną słoninę! O co w ogóle tutaj chodzi? Nic już nie rozumiem! Co się dzieje z moim życiem, a może to już dawno nie jest życie?!
Rozzłościłam się i w napadzie furii zaczęłam drapać się po rękach, głowie i wszystkim tym, co było w zasięgu moich nieobcinanych pazurów, odkąd trafiłam do tego wariatkowa!!! Kiedy już wyczerpana, chciałam wreszcie usiąść na wygłodniałym tyłku, zobaczyłam na ziemi kopiec, który był usypany z długich, brązowych włosów... MOICH WŁOSÓW!!!...

Było ich tak dużo, że przestałam widzieć moją świnię... Zaraz, zaraz... MOJA ŚWINIA?! Nagle oprzytomniałam... przecież świnia to nie słonina!!! Jakby świnia pozostała mięsem, to może Bogata by tego nie zauważyła, ale skoro mięso postanowiło z powrotem stać się żywym prosiakiem, to może się to wcale nie udać... Poza tym jak to wygląda? Co to za poszukiwacz przygód (chyba mogę się już takim nazwać), który wędruje przez świat (czy cokolwiek to jest) z chodzącym i chrumkającym kawałem mięsa!

Z włosów szybko skręciłam sznurek, uwiązałam na nim świnię, zebrałam całą odwagę jaką tylko mogłam w sobie znaleźć i poszłam do Mikołajów negocjować! Co jak co, ale świnia na sznurku to niezły bajer, może się złapią na to, niech ją zaniosą tej Bogatej w moim imieniu!

- Proszę nie oddawaj mnie... - jęknęła świnia.
- A co mi z takiej świni jak ty, co? - spytałam - zresztą, ci Mikołaje troszczą się o swoje prosiaki, będzie ci z nimi dobrze...
- Ale ja nie jestem świnią... Bogata Pani przemieniła mnie kiedyś w świnię, bo tak jak ty nie przyniosłem jej słoniny - jęknął - chyba jesteśmy w podobnej sytuacji, co? Proszę, nie oddawaj mnie Mikołajom! Jesteśmy tacy sami! Ten świat robi z nas wariatów... - spojrzałam w wystraszone oczy świni - błagam ... Z... - nie dokończył...
(C.D.N.)

  ***

Rozdział IX

Byłam już tak zmęczona, że bez zastanowienia weszłam na pokład dziwnego kapitana, który uśmiechnął się do mnie, potem otworzył usta i wydobył z siebie niekończący się potok słów streszczający w błyskawicznym tempie historię jego życia, czyli rozpoczęcie kariery kapitana, rozwód z żoną, który zakończył się głęboką depresją, na szczęście wyleczoną podróżami. Kapitan opowiedział mi jeszcze o swojej życiowej misji ratowania całego wszechświata przed nadchodzącą zagładą... (oczywiście tylko wedle jego mniemania, bo ja uważałam, że to czyste brednie. Świat przecież istniał, istnieje i istnieć będzie i żadna zagłada mu nie grozi. Hmmm... a może chciał poczuć się potrzebny?).

Gdy tak opowiadał mi, energicznie przy tym gestykulując rękoma, zaczęły mnie nurtować dwa pytania, które miałam ochotę mu zadać. Trochę bałam się jego reakcji, bo nie chciałam go przecież urazić, ani nic z tych rzeczy! Jednak ciekawość wygrała z rozsądkiem...

- Czy ma pan... - zaczęłam, gdy nieoczekiwanie z nieba zaczął spadać grad i wszystko wokół zabłysło.

- Oho... - westchnął kapitan - zbliża się Sztorm, mówiłem mu żeby już więcej do mnie nie przychodził. Nie chcę go już znać.

Spojrzałam na jego przestraszoną twarz.

- Wiesz, że dzisiaj możemy zginąć? - wyszeptał złowrogo - Sztorm ma taką burzliwą osobowość, a przyznaję się, że wczoraj go bardzo rozzłościłem. Oj bardzo! - kapitan aż szczęknął zębami ze strachu - Ale... o co chciałaś mnie zapytać? - nieoczekiwanie spytał.

- Czy ma pan może na pokładzie patelnię? - to pytanie wcale nie było głupie, kiedy układałam je sobie w głowie, ale kiedy już zadźwięczało głośno, zorientowałam się po wściekłej minie kapitana, że chyba lepiej by było, gdybym zaczęła od drugiego pytania...

- Głupia dziewucha, Sztorm nadchodzi, a ona się o patelnię pyta! - warknął zbulwersowany  - Chcesz jej użyć jako szalupy, czy może zbić mnie nią po głowie, jak to za dawnych czasów zwykła robić moja żona?! A może ugotować Sztormowi coś smacznego i błagać, żeby w zamian nie pożarł naszego statku, he...?!

Zrobiło mi się głupio, bo właściwie to sama nie rozumiałam do końca, po co mi była ta patelnia.  Pokiwałam więc tylko przecząco głową, co również średnio pasowało do tej krępującej sytuacji i zdezorientowana krzyknęłam znów nieprzemyślanie :

- Ładna dziś pogoda! Prawd... a? - miałam dzisiaj chyba jakiś gorszy dzień, bo plotłam takie bzdury, że aż sama miałam ochotę utłuc siebie patelnią, której przecież nawet nie dostałam. W dodatku gdy dostrzegłam czerwonego jak burak kapitana, postanowiłam, że może jednak zajmę się lepiej szorowaniem pokładu...

- Dziewczę! Czy ty zawsze taka nieprzytomna jesteś? Pokład jest od podróżowania, a nie od sprzątania. Poza tym Sztorm idzie, obudźże się dziewucho... - wypowiedział to dość delikatnie, więc wyrzuciłam tę szczotkę z ręki, bo była przecież zbyt szorstka w stosunku do sytuacji, w której się teraz znaleźliśmy. Kapitańska twarz aż zabłyszczała! Tak! To był ten szczero-złoty uśmiech, w którym mogłam przejrzeć się jak w lustrze. Zobaczyłam swoje odbicie! I jaka tam byłam odważna! To jest właśnie ten czas, żeby zadać to drugie, właściwe już pytanie!

Wzięłam kilka głębokich wdechów i wydechów, żeby wreszcie to z siebie wykrztusić, ale było ich zdecydowanie za dużo, bo kapitan aż krzyknął przerażony:

- Dziewczyno, zapowietrzysz się! Zobacz, tu nie ma nic oprócz wody! Chcesz pęknąć właśnie tutaj i rozprysnąć się we wszystkie strony?! No dobra, weźże sobie tę patelnię, jak tak bardzo ją chcesz... Powinna być gdzieś pod pokładem, a przynajmniej 40 lat temu jeszcze tam była...

Już, już miałam zadać to upragnione pytanie, gdy kapitan rzucił się pod pokład w poszukiwaniu patelni.

- Jestem zmęczona - wciąż jakiś głos powtarzał w mojej głowie - Chcę mi się tak straaaasznie spaaaać... spaaać...

...

Nagle obudził mnie wrzask skrzeczącego głosu kapitana:

- Dziewczę, tyś się z palmy urwała? Oż to rozwścieczone Sztormisko nas goni, a Ty sobie leżakujesz w najlepsze i śnisz o jakimś ptaszysku?!

-Ale ja nic nie robię przecież! - odkrzyknęłam.

- Jeszcze do tego pyskata! Nie doceniasz mnie złociutka! - skrzeczał doprowadzając moją głowę do szaleństwa - masz tu tę swoją patelnię i schowaj się pod pokładem, żebym cię tu nie widzioł więcej, a jak nie pasuje to droga wolna, auf Wiedersehen! - poczułam, że muszę szybko przypomnieć sobie ten sen. Co to za ptaszysko i skąd on o tym wiedział?! Czyżbym coś mówiła? Ptaszysko, ptaszysko, ptaszysko... sikora???!!!

Tak, to była ona. Dlaczego zawsze w najmniej oczekiwanym miejscu i czasie pojawia się właśnie ona? Mama mi kiedyś tłumaczyła, że jeżeli coś się nieustannie powtarza i nie daje nam spokoju, to znaczy, że to może być coś ważnego... Chciałabym odkryć tę tajemnicę, tylko jak do jasnej patelni dogadać się z tym małym złośliwym stworzeniem???

Myślałam o tym, gdy nagle kapitan zaczął przeraźliwie wrzeszczeć. Odwróciłam się gwałtownie. Co jest? Co się dzieje? Przeraźliwe huki, grzmoty, błyski i świsty, do tego jeszcze deszcz.

- Trzymaj się, dziewczę!!! On nadchodzi!!! On nas zabije!!! On nadchodzi!!! On nas zabije!!! - krzyczał spanikowany kapitan. 

I wtedy z zachmurzonego nieba zstąpił najdziwniejszy mężczyzna jakiego kiedykolwiek widziałam. Był to Sztorm - blady, jakiś kanciasty, a jednocześnie miał w sobie coś lejącego. Jego twarz był pochmurna i niezbyt przyjazna. Popatrzył się z pogardą na kapitana, chwycił go tymi przemoczonymi rękami za szyję do góry, zaśmiał się i wykrzyknął w moją stronę:

- Zadaj drugie pytanie! …
(C.D.N.)

  ***

Rozdział VIII

Poczułam kropelki wody na swojej twarzy, które ogrzewał niewyobrażalny żar słońca, więc otworzyłam oczy. Byłam na brzegu małej, kamiennej wysepki, która była okrągła. W jednym momencie słońce zniknęło, a nade mną pojawił się dziwny kształt. Najpierw był ciemny i zamazany, a potem zaczął się przybliżać tak, że wreszcie przestał zasłaniać słońce. Kształt nabrał ostrości i kolorów i krzyknął:
- Tu jeszcze nie Africa!  - kształtem okazał się kapitan - Statek pełen zagaTek -  dodał zadowolony wskazując na skórzaną łódkę.
- Ale co się stało? - spytałam. - Gdzie my w ogóle jesteśmy?
- Na krańcu wszechświata! HA! - śmiał się głupkowato kapitan - nie gadaj dziewczę, tylko przygotuj łódkę! Trza się pospieszyć, bo Zmierzch galopujący na wierzchowcu nie przyniesie niczego dobrego.
- Jaki Zmierzch? O czym kapitan mówi?
- Dziewczę, Bogata Pani nie ma co jeść, my słoninę już wczoraj powinniśmy przynieść dla niej. Będzie zła... oj będzie zła... Bogata nie ma co jeść... ojojojo.... ojojojo...ojojojo...ojojojo... A Zmierzch już zmierza w naszą stronę - na twarzy kapitana odmalowała się troska - Skubaniec potrafi biegać po wodzie, wiesz? No, nie ma co marudzić, wsiadaj do łódki.
- Ostatni raz o mało się nie utopiłam!
- I nawet nie podziękowałaś za uratowanie życia! Wsiadaj dziewczę, nie mam czasu.
- Nie!
- Hmmm… nie to nie! Siedź sobie tu. Tylko ciekawe co będziesz jeść. Buenos Aires!

I kapitan rozpłynął się w powietrzu. Nawet nie zdążyłam zaprotestować. Ale łódka została, więc postanowiłam w niej spędzić noc. Może w tym świecie we śnie przychodzi śniadanie? Naprawdę byłam już bardzo głodna, a nie wiedziałam, gdzie mogę zdobyć coś do jedzenia. Zaczęłam nawet żałować, że nie wyruszyłam z kapitanem po słoninę, bo może wtedy dostałabym część "łupu" i nie musiałabym głodować.

Gdy położyłam się już w łódce, mimochodem zauważyłam wielki czerwony worek. - To chyba wór jednego z Mikołajów – pomyślałam i wsadziłam do niego rękę, z nadzieją, że znajdę cokolwiek do jedzenia. Przeszukując worek poczułam coś miłego w dotyku, jakby małe puchate zwierzątko i nie pomyliłam się, bo nagle usłyszałam: - Ej! Nie rób tak! To łaskocze! - więc wystraszona szybko cofnęłam się o trzy kroki. Z wielkiego wora wyłoniła się mała, ruda wiewiórka.

Znowuuuu? Pewnie będzie się chciała zaprzyjaźnić, poprosi mnie o pomoc, albo na jej życzenie pojawi się jakaś ogromna rzeka i zabierze mnie w kolejne dziwne miejsce. Nie! Byłam głodna i zmęczona. Nie wiem jak to się stało, ale ją zjadłam. Inni jedzą słoninę, to ja wiewiórczynę.

Jedząc wiewiórkę, przepraszałam ją i z grzeczności zapytałam, jak się tam znalazła. Nie! Tak nie może być! Wróć, nie zjadłam cię, jeszcze wytrzymam, chcę z tobą porozmawiać! Zacisnęłam powieki, wróć, proszę!

Wróciła. Wiewiórka stała przede mną jakby nigdy nic się nie stało. Otworzyła swoje małe usta, żeby coś powiedzieć, ale zamiast słowa z jej gardła wydobyła się wieeelka bańka mydlana, która wzniosła się wysoko do niebo i tak się działo przez jakiś czas. Wreszcie wykrztusiła:
- On mną szorował pokład.
- Kto?!
- No ten wie-elki wódz Mikołajów.
Jej odpowiedź przeraziła mnie tak bardzo, że panicznie zaczęłam szukać miejsca, w którym mogłabym się schować...
- Młoda daj spokój, rozejrzyj się! Chyba nie sądzisz, że na tej patelni znajdziesz przytulny kącik z kaloryferem, łóżeczkiem i ciocią Lonią, która przyniesie ci kolacyjkę, he?!
- O niee!!! Cio- cio-cio cia LONIA! - litery zaczęły wirować w mojej głowie jak szalone i ta okropna melodia, którą kiedyś już słyszałam... ta rudaaa małpa coś jeszczeee piskliła, ale nagle zrobiło się ciemno i upadłam...

W tej ciemności dojrzałam cała drogę: od mojego przyjaznego domciu do bardzo nieprzyjaznej dla mnie sytuacji, w której się teraz znalazłam. W końcu się obudziłam i zobaczyłam coś niesamowitego... Nade mną unosiła się złota łuna, jakby stado maleńkich świetlików. Oślepił mnie ich blask, po czym znów zasnęłam. A co mi się śniło? Tego nawet nie potrafię opisać słowami.

Miałam nadzieje, że owa złota łuna zniknie po przebudzeniu, ale tak się jednak nie stało. Kurde, to pewnie znowu magiczna rzeka albo wir, który przeniesie mnie nie wiadomo gdzie. Ale nagle znów z mgły wyłonił się ten sam statek. Na dziobie stał ten sam obleśny kapitan i powiedział:
- Żartowałem, nigdzie bez ciebie nie odpływam - roześmiał się obleśnie – Bogata Pani nie ma co jeść, więc może wreszcie się ruszymy po tę słoninę, co dziewczę?
(C.D.N.)

***

Rozdział VII

Bogata Pani nie ma co jeść - kapitan mówiąc to, przybrał konspiracyjny ton, aby dodać większej powagi swoim słowom i jednocześnie nerwowo rozglądał się na wszystkie strony. 
- Musisz pojechać do Africa i ubić słonia. Wielka Bogata Pani żąda słoniny – mrugnął do mnie porozumiewawczo, jakby spodziewał się, że bez trudu domyślę się, o co mu chodzi. Niestety nie rozumiałam ni w ząb. Jednak dla podtrzymania rozmowy, zapytałam go zniżonym głosem:
- Aaa… gdzie ta Afryka leży?
- Jak to? Africa? – zaczął się śmiać. – Africa? Africa to koło równika!
- Wariat – pomyślałam, kiedy kapitan ze śmiechu zaczął się bić po kolanach i podskakiwać, ciesząc się z wielkiej hecy. Jego śmiech zdawał się rozbrzmiewać w środku mojej głowy, zamiast dobiegać z zewnątrz.
- Tylko uważaj na Świąteczną Jaskinię Rozpusty! – wykrztusił z siebie kapitan, po czym jego dziurawy uśmiech, razem z całą resztą, rozmyły się jak senna mara.

Nie bardzo rozumiałam jaki związek mają jego słowa z moją wspaniałą historią. Byłam trochę zawiedziona, że kapitan nie docenił należycie moich przygód. Powinien przecież nazwać mnie wielką, odważną podróżniczką, a później przede wszystkim nakarmić i napoić, tak jak to we wszystkich książkach robili wszyscy kapitanowie ze wszystkimi świetnymi podróżnikami. A nie... Po słoninę wysyłać!

No nic... trudno - pomyślałam - jakaś ,,bogata" pani chce nażreć się słoniny, więc muszę ją tam dostarczyć... ale, co mnie w ogóle to obchodzi, że ona chce to jeść? Nawet jej nie znam! I co? Teraz mam wyruszyć w jakąś cholerną podróż do Afryki na końcu równika, ubić słonia, wziąć słoninę i na dodatek przywlec ją tutaj? Przecież to jest jakiś absurd nad absurdami! Nie mogę już tego wytrzymać. Nie chcę tutaj być.    

Zaczęłam krzyczeć, drzeć się jak najgłośniej:  
AAAAAAAAAAAAAaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!

Gdy tak krzyczałam, w pewnym momencie usłyszałam głośny pisk, dość przerażający, który zwykle można usłyszeć w filmach fantastycznych. Odwróciłam się i zamarłam, bo zobaczyłam wielkiego smoka, który leciał wprost na mnie. Po raz drugi zaczęłam krzyczeć, ale nic mi to nie dało, bo ogromny stwór nagle zniżył się i szybkim ruchem wziął mnie na plecy.

Lecieliśmy z zawrotną prędkością. Świat wirował, a my ze światem. Obraz to się wyostrzał, to zamazywał, a szaleńcza podróż trwała i trwała. 

Robiło się już coraz nudniej, mimo że smok nie zwalniał, dlatego z wrodzoną w sobie delikatnością walnęłam go trzy razy po głowie i on wtedy się zatrzymał. Elegancko podał mi rękę, żebym mogła z gracją z niego zsiąść wprost do...(znowu?!)... bocianiego gniazda statku kapitana, tego samego, który wysłał mnie po słoninę. Wysiadając pożegnałam smoka i gdy się odwrócił, przeklęłam go siarczyście jak na pirata przystało: ja sunę! A kukaracza! Bo gniazdo bocianie faktycznie zamieszkiwał bocian...

Była to bardzo dziwna sytuacja, tak nagle wpaść komuś do domu bez zapowiedzi. Szybko przypomniałam sobie podstawy kultury i postanowiłam mu się wytłumaczyć: - Dzie dzie dzie dzie dzieńń dobryy. Jaaa Ja tutaj jestem boo... boo. bo tak się jakoś stało, że jestem.. I już!

Wtedy na jego twarzy pojawił się sztuczny, ale jakże szeroki uśmiech, który (wtedy tak myślałam) rozładuje całą sytuację, ale...

Ale tak się nie stało, bo nagle dziwny bocian w jednym momencie stał się cały zielony i sztywny, a potem jak gdyby nigdy nic - wypadł z gniazda. Martwiłam się trochę o tę biedną ptaszynę, ale po chwili mi przeszło, bo...

... od tej pory, to ja rządziłam w tym zakamarku statku!!! 

Gniazdo było baaaardzo wysokie, a ja, nie żebym się bała, bo co to, to nie, ale tak jakoś łatwo traciłam równowagę na takiej wysokości nad hmm, no dosłownie - nad poziomem morza, chyba każdy wie o co mi chodzi, bo w końcu byłam: Nad Poziomem Morza. Chciałam zobaczyć jednak co z tym bocianem, ale stwierdziłam, że może lepiej się nie wychylać, bo jeszcze mnie zwieje i co to będzie, a tam na dole był ten dziwny kapitan od słoniny. 

Rozejrzałam się, a dookoła było tylko morze, z tym że z każdej strony świata miało inny kolor. A tych stron świata było dużo więcej niż cztery, a nawet więcej niż nieskończenie wiele!

Rozglądałam się co chwilę dookoła w poszukiwania kawałka lądu, aż wreszcie go ujrzałam. Czułam się wspaniale. Niestety statek, którym płynęłam nie podążał w upragnionym przeze mnie kierunku. Byłam bardzo głodna i chciało mi się bardzo pić, dlatego musiałam podjąć szybką decyzję, czy ryzykować schodząc z bociana (na dole był kapitan od słoniny!), czy zostać tu i czekać, aż dopłyniemy do jakiegoś innego miejsca, do którego zmierzał ten statek. Zdecydowałam, że muszę zaryzykować, więc zeszłam z bocianiego gniazda i rozpoczęłam poszukiwania jakiejś łodzi, którą mogłabym tam dopłynąć. 

W końcu jakąś znalazłam, ale okazało się, że nie posiada wioseł, więc zrobiłam takie prowizoryczne i tak oto wypłynęłam na szerokie wody...

Z tego całego ześwirowanego pośpiechu nie dostrzegłam jednego małego szczególiku. To nie była zwykła, drewniana łódź jak na normalność przystało, ale onaaaa... była zrobionaaaa... ze ze... zeeeee ssKÓRy nieznanego mi dotąd stwora. Na pewno nie była to skóra ani smoka, ani żadnej ryby czy czegoś podobnego, bo była gruba i twarda, a miejscami wysłana czymś mięciutkim w rodzaju dywanu, tak jak u babci przed kominkiem... Na jej dnie widniała zardzewiała tabliczka z wygrawerowanym napisem: 

AINEZDOWOP. PS: BRAK CZUJNOŚCI KLUCZEM DO KŁOPOTÓW!

W jednej chwili przeszło mnie stado dreszczów, gdy nagle z wody wynurzył się kapitan (ten od słoniny) i plując krzyczał: - Bogata Pani nie ma co jeść! Bogata Pani nie ma co jeść! Bogata Pani nie ma co jeść! 

... i zapadła ciemność ...
(C.D.N.)

***

Rozdział VI

Ktoś zakrył moją twarz lepiącą, obleśną ręką i trzymając się ciągle za moimi plecami, tak żebym nie mogła go zobaczyć, pchał mnie w stronę tej oszalałej bandy. Wtedy moje ręce zaczęły się lepić tak samo jak jego, a ja zamiast spanikować, zastanawiałam się, czy czasami nie staje się tak odrażająca jak on. Mężczyzna wtedy krzyknął, tak jakby potrafił czytać mi w myślach: - Jesteś głupiutka mała! Zapanuj nad wyobraźnią! 

Dobra staruchu, pokażę na co mnie stać...
Nagle w tej brudnej jaskini zapaliło się ognisko, przy którym siedziała uśmiechnięta sikorka wraz z Kobietą-Kwadrat... i rudy drągal w mundurze harcerskim, który śpiewał do akompaniamentu własnej gitary. 
- Cholera, coś musiałam spartaczyć... - pomyślałam z przestrachem.
- Płonie ognisko w... jaskini? - urwał harcerz, patrząc zbaraniałym wzrokiem na bezwstydnych mikołajów-pederastów.
- Ho, ho, ho, widzę, że mamy dodatkowe towarzystwo do zabawy - odezwał się najgrubszy z Mikołajów, będący zapewne hersztem bandy. Aż pokraśniał ze szczęścia. 
- Powiedzcie dzieci... Byłyście w tym roku  n i e - grzeczne...?

Cienka strużka śliny wyciekła mu z ust, znajdując schronienie w białej brodzie... Siedziałam przerażona i skulona, aż nagle spod brody zaczęła mu wyciekać ta sama kropla śliny, ale jakby większa i większa i większa, która w jednej chwili przemieniła się w ogromną, rwącą rzekę i zabrała mnie stamtąd gwałtownie. Zachłysnęłam się wodą i zdziwiło mnie, że miała taki sam smak, jak ta oranżada, która wtedy porwała mnie z szafy...

Nie wiedziałam, co o tym wszystkim myśleć... Silny nurt rzeki-śliny robił ze mną co tylko chciał: raz mnie gwałtownie i nieoczekiwanie zatapiał, a jak mu się znudziło, obracał mną pod zmieniające się tempo. Gdy tak wirowałam nie mając pojęcia dokąd zabierze mnie ta rzeka i czy w ogóle mnie gdzieś wyrzuci, zobaczyłam lecącą w moją stronę sikorkę. Tę sikorkę, która drwiła ze mnie wcześniej...

Zarozumiały ptak wrzeszczał do mnie: - To wszystko przez ciebie, głupia dziewczyno! Nasz świat mógłby być prostszy, gdyby nie twoja zdolność do tworzenia chaosu, gdziekolwiek się nie pojawisz. Dlaczego wciąż uciekasz z jednego miejsca do drugiego, zamiast rozwiązać wreszcie swój problem? Dlaczego nie chcesz nikogo z nas poznać, bo od razu charakteryzujesz nas jako gorszych od siebie?! Teraz zginiesz przez własną bezmyślność. Ha! - pewnie sikorka pouczałaby mnie dalej, gdyby wreszcie nie wpadła dziobem w krokiew pod dachem, której w ogóle nie zauważyła. Wypadło jej pióro z ogona, więc je złapałam, aby móc dalej bezpiecznie dryfować.

Jednak z czasem zaczęło mnie to denerwować: co się dzieje z moim życiem? Nigdzie nie mogę zostać na dłużej, bo kiedy tylko zakotwiczę się gdzieś i zaczyna mnie wciągać to, co się dzieje wokół, zawsze pojawia się ta wstrętna oranżada albo wir, która mnie stamtąd zabiera. Cholera, co to może być, dziurawa czasoprzestrzeń? Dlaczego tak jest i w jaki sposób mogę wreszcie 'zaczepić' się o jakikolwiek kawałek rzeczywistości?

Tak rozmyślałam nad rozwiązaniem swojego problemu, że przestało mnie nawet ruszać, że prąd oranżady rzucał mną jak laleczką. Przyzwyczaiłam się, a nawet zaczęło się to robić dla mnie, na swój sposób relaksujące, mięciutkie i milutkie. Wreszcie zasnęłam.

Spałam tak może z 19 godzin swobodnie unosząc się na powierzchni śliny i marząc, że płynę w kierunku jakiegoś raju. Ale, gdy otworzyłam oczy, rzeka-ślina nie była już śliniasto-przezroczysta, ale ciemnozielona! W dodatku pływały w niej jakieś obrzydliwe, śmierdzące gule.
Rzeka stała się w jednej chwili wielkim oranżadowym glutem. W dodatku powstał w niej jakiś dziwaczny labirynt, który się zapętlał, a czasoprzestrzeń zaginała się już chyba do wszystkich granic możliwości. Bo właśnie mijałam jaskinię z Mikołajami, potem przepłynęłam przez strych, następnie przez plantację baniek mydlanych, w których odbijała się Kobieta-Człowiek-Kwadrat, a stamtąd trafiłam znowu do jaskini oraz do pantoflowej meliny i tak w kółko, bez końca. Obrazy migały jak zwariowane zmeniając się w ułamkach sekundy, a rzeka płynęła bez końca i równocześnie stała w miejscu.

Działo się tak, aż wreszcie w oddali zobaczyłam jakąś wielką plamę, która zbliżała się do mnie powoli, albo ja do niej, si-si-siiko-ra wie! Właśnie, co się z nią teraz dzieje? Nie sądziłam, że ten moment kiedykolwiek nastąpi, ale zrobiło mi się jej żal, że rozbiła się i to trochę przeze mnie, a ja jej nawet nie pomogłam. Ale skoro czasoprzestrzeń się zagięła, to może ona jeszcze żyje!
W jednej chwili zorientowałam się, że ta wielka plama, która zbliża się do mnie, to statek, który zaraz rozwali mi głowę!

Jak najszybciej odpływałam od niego, aby nie zginąć, ale fale i prąd porywały mnie nieubłaganie. W jednej chwili chwyciłam malutki sznureczek, który wystawał ze statku i za wszelką cenę, starałam się tam wspiąć. 

Udało się! Byłam najszczęśliwszym człowiekiem na świecie! Przeżyłam! 

Biegłam po tym statku, poszukując panicznie jakiejś żywej duszy i znalazłam pewnego pana, któremu opowiedziałam swoją historię, od początku do ostatniego momentu. Wtedy on przybrał przerażoną minę, nachylił się do mnie i wyszeptał skrzeczącym głosem...
(C.D.N.)

***

Rozdział V

Gdy cały ambaras z zębami dobiegł końca, postanowiłam zapoznać się z otoczeniem i poszukać czegoś do jedzenia, bo mój brzuch aż falował z głodu. Szłam przez pole różowej waty cukrowej i zobaczyłam na horyzoncie jaskinię, z której dobiegały nieludzkie odgłosy, przypominające tańce godowe stada szympansów.

Nagle dostrzegłam, że ktoś mnie śledzi. Był to mężczyzna ubrany w strój św Mikołaja z ogonem diabła. Trzymał w ręku gumowy bicz. Moje serce zaczęło bić tak mocno, jakby zaraz miało wyjść i uciec, bo nie miałam pojęcia, czego chce ode mnie ten dziwny stwór. Jednak zamiast zapytać go, ze strachu sparaliżowało mnie i stałam tam niczym pomnik.

Po chwili jednak zrobiłam pierwszą rzecz, która przyszła mi do głowy - schowałam się do jego worka z prezentami, bo wydawało mi się, że taki straszny Mikołąj nie zagląda tam za często. W worku zamiast prezentów była stara lodówka z drzwiczkami wypadającymi z zawiasów i świeczka, która zapalała się i gasiła na dźwięk skrzypiących drzwiczek. Czując, że mój żołądek zjada sam siebie postanowiłam zajrzeć do lodówki, a tam siedziała ta ogromna sikorka, którą kiedyś już spotkałam. Zanim zdążyłam cokolwiek pomyśleć wyskrzeczała: - To pułapka, stąd nie ma wyjścia na zewnątrz. Chyba, że odpowiesz na wszystkie moje pytania, a wtedy dostaniesz klucz... klucz do innego świata. Ale strzeż się, bo masz tylko jedną szanse!

Roześmiałam się, bo ta sikorka udawała taką poważną i groźną, a tak naprawdę, przecież co takie ptaszątko mogło mi zrobić! Gdy tak siedziałam zgnieciona w lodówce, poczułam, że kłuje mnie coś w tylnej kieszeni od spodni. Była to mała, zwinięta karteczka, a na niej jakiś numer. Zastanowiłam się, kogo to numer, ale za chwilę obok dostrzegłam narysowany kwadrat. Byłoby wszystko w miarę dobrze, gdyby nie to, że ostatnie 2 cyfry były kompletnie zamazane... no i gdyby nie to, że siedziałam w lodówce z zarozumiałym ptakiem...

Gdyby nie to, że drzwi naprawdę nie chciały się otworzyć, postanowiłam że dam temu ptaszątku ostatnią szansę. Może nigdy się nie zaprzyjaźnimy, ale niech nas przynajmniej uratuje, więc mówię do niej: - Ty, sikora nie bądź dla mnie jak ta zmora, podaj mi ten kluczyk w mig, bo jak nie, to zrobię krzyk.

Myślałam, ze taka groźba coś na nią podziała, ale ona tylko zaśmiała się szyderczo. Zrozumiałam. Ona ma nade mną władzę!

Nagle godowe - szympansowe odgłosy zaczęły się nasilać, a podłoga się zatrzęsła i poczułam wszechobecną bezwładność. No jasne, Mikołaj wziął wór na plecy i bierzy w podskokach w stronę tej zboczonej jaskini, a ja siedzę w worku z ptaszyskiem, lodówką, niekompletnym numerem i sikorka jedna wie z czym jeszcze.

Dotarliśmy do jaskini. Sądzę tak dlatego, bo strasznie zimno mi się zrobiło. W pewnym momencie zatrzymaliśmy się. Napięcie we mnie narastało. Byłam głodna i chłodna. Mikołaj wsadził rękę do worka, szukał czegoś. Przesuwałam się szybko, żeby mnie nie złapał, ale mnie schwytał...

Wyciągnął mnie, ale natychmiast wyrzucił za siebie jak małą pacynkę, uznając mnie prawdopodobnie za jedną z zabawek, które jeszcze plątały się w worku, a których nie zjadła jeszcze sikorka. No tak, przecież taki obrzydliwy i wstrętny Mikołaj na pewno nie chciał wyjąć żadnej zabawki z tego worka, szukał czegoś innego. Tymczasem ja rozejrzałam się po jaskini. Było w niej nadal głośno. Odgłosy wydawała z siebie cała banda tak samo obrzydliwych, grubych, starych i pijanych mikołajów. Śmierdziało od nich tanim winem, nie mogłam już wytrzymać, gdy nagle ktoś zakrył moją twarz lepiącą, obleśną ręką i ...
(C.D.N.)

***

Rozdział IV


W rytm przerażającego pisku uciekałam nie odwracając się. Nie sądziłam, że potrafię biegać aż tak szybko. Dobiegłam do jakiegoś domu, który wyglądał strasznie, ale pomyślałam sobie wtedy, że to moja ostatnia szansa. Był opuszczony. Udałam się na strych, bo uznałam, że tam będzie bezpieczniej. Jednak nie uwierzycie mi co tam zobaczyłam...

Na środku stało moje łóżko, na którym ktoś spał i głośno chrapał. Jedyne co mi wtedy przyszło do głowy to podejść cichutko i przykryć tę osobę. Nie mogłam jednak tego zrobić, bo dojście do łóżka zasłaniały mi ze wszystkich stron monstrualne góry kurzu, z ostro zakończonymi szczytami z połamanych wieszaków na ubrania, między którymi jeszcze gdzieniegdzie ścieliły się pęki pomarańczowej wełny siłą wyprutych ze swetrów.

Postanowiłam poszukać czegoś, co pomogłoby mi przedrzeć się na drugą stronę. Znalazłam ogromny, gumowy kilof. Zaczęłam biec w stronę przerażającej sterty pomieszania wszystkiego i niczego. Już miałam w to mocno uderzyć kilofem, ale w ostatniej chwili znieruchomiałam, bo zobaczyłam, że z tej dziwacznej góry śmigają na nartach zielone myszy, krzycząc i piszcząc wniebogłosy.

Chyba już w całym świecie, albo raczej we wszystkich światach, które 'istnieją' nie ma nic, co mogłoby mnie zaskoczyć! Jednak zanim w moich myślach wybrzmiało ostatnie słowo, runęłam na podłogę z HUKIEM i jedyne co wtedy zobaczyłam, to latające na wojennych pociskach zieloneSTRONG- myszy, które prawie wyrwały mi ręce, plując i wrzeszcząc w moją twarz: dziwak, dziwak. Świetna śmierć - pomyślałam i chciałam już zamknąć oczy, gdy nagle dostałam kopniaka w cztery litery i wyleciałam w powietrze, po chwili spadając prosto na grzbiet śmierdzącej skórki od banana, która pędziła na sankach.

Nagle na swojej drodze dostrzegłam spory kamień. Nim zdążyłam krzyknąć, sanki już zderzyły się z nim, a ja poleciałam wysoko w górę i wylądowałam w kosmosie na zupełnie innej planecie.

Wstałam i zaczęłam się rozglądać, nabierając z całych sił do moich zakurzonych płuc powietrze i zawołałam: - Czy ktoś tu jest?! Ale gdy mój głos odbił się echem, uświadomiłam sobie, że nie mam zębów! Ani jednego!!! Usiadłam zrezygnowana: byłam na innej planecie, sama i w dodatku z szczęką bez uzębienia... nie mogłam powiedzieć ani jednego słowa, a wszystko co próbowałam z siebie wydobyć stawało się jakąś zlewającą paplaniną.

Rozpłakałam się, ale kiedy łzy zaczęły mi kapać po policzkach poczułam ich słodki smak. To były łzy szczęścia, które oznaczały zero wizyt u dentysty i zero plomb w przyszłości.  Życie jest piękne!... Bez zębów!
(C.D.N.)

***

Rozdział III

Nabierając powietrza do płuc poczułam jak robi mi się niedobrze. Trafiłam do jakiejś  meliny, gdzie mieszkały bezdomne pantofle, które mimo, że były cuchnące, poszarpane, stare i brudne, urządziły sobie huczną dyskotekę. Obuwiane towarzystwo bawiło się świetnie. Największy entuzjazm wzbudzały hity: Klapeczki w kropeczki i Mój chłopak jest pantoflem. Ku mojemu zdziwieniu pantofle miło mnie przyjęły, ale tylko na chwilę, bo zaraz wpadła ciotka Szczotka Do Butów i rozpierniczyła nam całą imprezę.

Musiałam przed nią uciekać i takim sposobem znalazłam się przy brzegu miski z wodą; szczotki już nie było, a ja nie chciałam zawracać. Przepłynięcie miski wcale nie wydawało się bezpieczniejsze od zostania tutaj, więc wskoczyłam szybko do wody. 

 To był błąd, bo jak się szybko okazało, z lustra wody wyłonił się Człowiek Kwadrat, ten od oranżady, i wykrzyknął głosem mrożącym krew w żyłach oraz wodę w jeziorze, a nawet pustkę w kosmosie, takie oto słowa: Jestem kobietą! Pomóż mi, nim będzie za późno! 

Ale jak można pomóc kobiecie, która stała się Człowiekiem Kwadratem? Przyniosłam jej dużo naczyń, miskę z wodą i płyn. Mama zawsze lubiła tę zabawę, ale ta kobieta była inna... Bo zamiast zrobić specjalną mieszaninę do puszczania baniek z przyniesionych przedmiotów, wypiła wszystko... możecie wyobrazić sobie co było dalej...

Chwila nieuwagi! Krzyk! Mgła w oczach! Gdzie ja jestem? Dokąd zmierzam? Wciąż słyszę słowa macochy: Nie powinnaś bawić się zastawą od cioci Loni! Tak, to nie będzie miła podróż...

Serce zaczęło mi bić coraz mocniej. Moje uczucia jeszcze nigdy dotąd nie były aż tak przeciwstawne. Z jednej strony byłam przerażona i chciałam wrócić tam, skąd przyszłam, ale byłam tak ogromnie ciekawa jakie inne stworzenie mnie jeszcze zaskoczy. Myśląc o tym, nagle Kobieta-Człowiek Kwadrat zaczął/zaczęła krzyczeć, a potem piszczeć. Szybko się odwróciłam i ... 
(C.D.N.)

***

Rozdział II

Na samym środku siedziała brzydka, gruba sikorka, która, gdy tylko otworzyły się drzwi, połknęła całą szafę. Następnie beknęła tak przeraźliwie głośno, że aż zatrzęsła się cała podłoga i uniósł się ogromny obłok różowego kurzu pachnącego truskawkami, w którym wszystko zniknęło. Do moich uszu dobiegały tylko cichutkie dźwięki melodii, którą kiedyś niania śpiewała mi do poduszki. Z każdą chwilą dźwięki były coraz głośniejsze.  Nawarstwiając się na siebie, powtarzały wciąż znaną mi melodię, która w końcu porwała mnie w dziki wir.

Zamknęłam oczy. Nawet nie zauważyłam, w którym momencie przeniosłam się w zupełnie inne miejsce. Tam już nie pachniało truskawkami. W powietrzu czuć było zatęchły zapach wosku.

Nagle przede mną zaczęły wirować kredki świecowe malując dosłownie po wszystkiem! Zachwyciło mnie to, dlatego zaczęłam rysować z nimi i razem stworzyliśmy coś niewyobrażalnego, piękniejszego nawet od gwieździstego nieba nocą.

Podziwialiśmy ten widok, gdy do pomieszczenia wpadł mały pies, taki typowy kundel... Postanowiłam sprawdzić czy kredki do wszystkiego są w stanie pomalować zwierzaka. Udało się! Po kilku minutach kundel był już tak bajecznie kolorowy jak wszystko dookoła. Jednak okazało się, że piesek miał (chyba) uczulenie na kredki woskowe, bo zaraz dostał przerażająco czerwonej wysypki. Na jego ciele pojawiły się wielkie bąble, po których zaczął drapać się jak opętany.

Nie miałam czasu jednak nad tym rozmyślać, bo zauważyłam, że w moją stronę toczy się dziwny człowieczek, który kształtem przypominał kwadrat. Krzyczał coś do mnie, ale nic nie zrozumiałam, bo nagle porwał mnie strumień lodowatej oranżady. Jej prąd wytarmosił mnie bezlitośnie. Nie potrafiłam z nim walczyć, całkowicie mu się poddałam. Płynęłam długo... wreszcie bezlitosny nurt doprowadził mnie do miejsca, które już znałam, ale nigdy nie chciałam trafić tam sama... 
(C.D.N)

***

Rozdział I

Dawno, dawno temu, gdy zrobiło się już całkiem późno, usłyszałam głos, który dobiegał z szafy. Na początku myślałam, że to dźwięk starej grzechotki, którą kiedyś tam schowałam, ale kiedy spostrzegłam ją na łóżku, przestraszyłam się. 

Po krótkim namyśle, wciąż przerażona, postanowiłam zajrzeć do szafy. Na wszelki wypadek uzbroiłam się w packę na muchy, która wtedy wydała mi się jedynym dobrym narzędziem do ewentualnej obrony. Jednak w ostatniej chwili spanikowałam, dlatego postanowiłam obudzić swojego starszego brata, żeby poprosić go o pomoc.

Brat spał tak głęboko, że musiałam aż użyć packi, żeby go obudzić. W końcu rozwścieczony podszedł do  szafy i otworzył ją, ale nic tam nie zobaczyliśmy, prócz sterty kurzu.

- Aaa! - krzyknął brat, a ja odsunęłam się od szafy tak szybko, na ile tylko pozwoliły mi na to skostniałe palce ze strachu i zamknęłam oczy. W niekończącym się napięciu, czekałam co zrobi mój brat (przecież jest twardzielem), a on tylko zaśmiał się i dokończył szyderczo: - Aaa..! ale tu bałagan!  - Cieszę się, że ktoś wreszcie to zauważył. - odpowiedział głos z szafy, ale mój brat nie zwrócił na to w ogóle uwagi. 

No nie, tego już za wiele!!! Odruchowo zamknęłam szafę i położyłam się, ale ten  dziwny głos wcale nie dawał mi spokoju. Niezaspokojona ciekawość i zarazem lęk bezlitośnie mnie męczyły, nie mogłam zasnąć. Brat już spał, dlatego musiałam działać sama. Uzbrojona w hełm z czepka kąpielowego babci, deskę-tarczę do krojenia i gumowy miecz świetlny, zbliżyłam się do szafy. Szybkim ruchem otworzyłam ją, jednak to co zobaczyłam w środku przeraziło mnie bardzo... i to wcale nie był bałagan...
(C.D.N)  

***




0 komentarze:

Prześlij komentarz